Niepłodność to taki czas, kiedy trzeba schować dumę do kieszeni, przytulić żonę i powiedzieć: przejdziemy przez to razem. Paweł jest dziś szczęśliwym i dumnym ojcem wyczekanego syna. Jak poradził sobie z trudnym czasem starań, z czym musiał się zmierzyć, czego się nauczył o sobie oraz czym jest dla niego ojcostwo? Rozmowa, którą powinien przeczytać każdy przyszły ojciec…
To był chyba czas, gdy poznałem moją żonę – wtedy dotarło do mnie, że to jest właśnie ta kobieta, z którą chcę dzielić życie i tworzyć rodzinę.
Coś pewnie jest na rzeczy z tym męskim opóźnieniem (śmiech). Rzeczywiście, sam długo do tego dojrzewałem – miałem niemal 37 lat, gdy się poznaliśmy, a „świadome” starania o dziecko rozpoczęliśmy, gdy miałem niemal czterdziestkę. Ale tak sobie myślę, że nie miałem chyba jakiegoś szczególnego okresu dojrzewania do tej decyzji. To było dość proste: poznałem JĄ i ta myśl, pragnienie, po prostu wskoczyły na swoje miejsce w szufladkach umysłu. I owszem, przed poznaniem mojej żony, priorytetem dla mnie była przede wszystkim praca, kupno i urządzenie mieszkania. Ot, takie przyziemne priorytety kawalera.
Nie było jakiegoś szczególnego momentu, w którym zaczęliśmy o tym rozmawiać. To był raczej naturalny element w naszym związku. Po prostu pojawił się w naszych rozmowach jako coś naturalnego, choć był to moment, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o tym na poziomie świadomym tzn. coraz poważniej zastanawiając się nad tym, czy się uda, czy powinniśmy coś więcej zrobić w staraniach, jak to będzie jak już się uda itd.
Myślę, że jak u większości par pierwszy niepokój pojawił się po upływie około roku „swobodnych” starań. I tak, zdecydowanie to żona była tą osobą, która zwróciła uwagę na to, że coś może być nie tak, że nasze starania powinny już przynieść efekt.
Szczerze? Nie znałem w ogóle pojęcia niepłodność. Pierwsze skojarzenie, jakie miałem ze słowem „niepłodność”, było dość negatywne. Pamiętam, że gdy żona o tym mówiła, moją pierwszą reakcją było zaprzeczenie. Słowo niepłodność kojarzyło mi się jednoznacznie z… brakiem płodności. Co ciekawe, nie kojarzyło mi się to z jakąkolwiek chorobą. Na szczęście moja fantastyczna żona nie pozostawia takich rzeczy przypadkowi i szukała informacji na ten temat. To ona uświadomiła mi, że to może być choroba, że powinniśmy iść do lekarza, zbadać się. I dzięki niej dość szybko i bezboleśnie zrozumiałem, że problem niepłodności może dotyczyć zarówno jej, jak i mnie.
Tak, to prawda. Ale myślę, że wynika to z tego, że faceci wciąż niewiele wiedzą o niepłodności i sposobach leczenia. Nie traktują tego w kategoriach choroby, a raczej jakiejś dysfunkcji, która boli najbardziej męski ego. Ja, po tym, jak usłyszałem i poczytałem więcej o tej chorobie, nie byłem zaskoczony, że to może mnie dotyczyć. Wręcz przeciwnie, dla mnie było oczywiste, że muszę się przebadać i sprawdzić, czy problem leży po mojej stronie. Zresztą… miałem prawie 40 lat, prowadziłem mało aktywny tryb życia z nie najlepszą jakością jedzenia i nie dbałem o coś takiego jak płodność. Przed zdobyciem wiedzy na temat niepłodności moje myślenie było zapewne takie samo jak 99 proc. facetów…
Dokładnie. Przecież jestem mężczyzną, a to jest równoznaczne z tym, że jestem płodny. Uświadomienie sobie, że problem niepłodności może mnie dotyczyć samo w sobie było ciekawym ćwiczeniem.
Pozwoliło mi to z zupełnie innej perspektywy spojrzeć na to, z czym mierzyła się żona, z jej emocjami i nadziejami. Ze strachem i wyzwaniem, jakim jest niepłodność i walka z nią. A to trudna walka – bez względu na to, ile trwa.
Oczywiście, że zgłębiałem temat niepłodności mężczyzn: jakie są przyczyny, jakie są normy w badaniach, jak leczyć, jak żyć, jak się odżywiać, żeby poprawić jakość plemników itd. Ale generalnie zdobywanie wiedzy, „douczanie się” prowadziliśmy wspólnie – bo to przecież dotyczyło nas, a nie tylko jednego z nas. Niezależnie od tego, czy medyczna przyczyna niepłodności mogła leżeć po mojej lub po stronie żony, przejść przez to musieliśmy przecież razem – i w leczeniu i we wspieraniu się. Nie wyobrażam sobie, żeby z tym problemem mogłaby być tylko jedna osoba w związku.
O pomocy lekarskiej pomyśleliśmy mniej więcej po 6 miesiącach starań. Już wtedy wiedzieliśmy, co to jest niepłodność, że nasze starania wymagają konsultacji i być może specjalistycznego leczenia. Na pewno mieliśmy świadomość że powinniśmy być pod opieką specjalisty.
W klinice zostaliśmy przyjęci bardzo miło i oczywiście od razu zostaliśmy skierowani na badania. Pamiętaj, że poszliśmy do kliniki, mając wysoki poziom świadomości tego, co możemy usłyszeć. Byliśmy mentalnie na to mocno przygotowani – powiedziałbym wręcz, że oczekiwaliśmy działań medycznych, konkretnego leczenia. Takie przygotowanie i podejście ułatwiło nam psychiczne przejście przez te pierwsze wizyty.
Prawdę powiedziawszy, nie do końca rozumiem to, że dla kogoś jest to sfera tak intymna, że jest nie do przejścia. To jest przecież nasz organizm, nasze staranie się o dziecko, spełnianie naszych pragnień wynikających z miłości. Czy jest coś na poziomie naszych mentalnych ograniczeń co mogło by to powstrzymać? Dla mnie w takiej sytuacji nie mają znaczenia ani religia, poglądy, cokolwiek to mogło by być, nie stanowiłyby nigdy przeszkody w poddaniu się fachowej opiece medycznej
Nie, nie miałem…
Patrząc realnie na naszą kulturę społeczną, mogę – niestety – wyobrazić sobie sytuację, w której badanie nasienia stanowi problem dla niego lub dla niej. Ale w tej sytuacji zastanawiam się, co jest ważniejsze: zabobony czy rozum. Jeśli partnerzy traktują się poważnie, to podchodzą do tego racjonalnie – w końcu to tylko badanie. Leczenie niepłodności wymaga dużej świadomości tego, że ja jako facet muszę się badać, że problem może leżeć również po mojej stronie. Dzięki takiemu rozumieniu nie miałem problemu z badaniem. A swoją drogą to fantastyczne, że dzisiejsza medycyna pozwala pomóc panom, którzy są niemal bezpłodni.
Niezły. Choć jak się okazuje, to pojęcie względne. Według obowiązujących dzisiaj norm WHO miałem wyniki niezłe, choć blisko granicy niepłodności. Ale gdyby przyjąć normy, jakie obowiązywały do 2010 roku, to okazałoby się, że jestem niepłodny. Pamiętam jak dzisiaj rozmowę z lekarzem, który stwierdził, że jestem z dobrego pokolenia. Ja, niemal 40-latek, byłem zdrowszy niż dużo ode mnie młodsi faceci. Było to bardzo budujące. Z drugiej strony niepokojące jest to, że dzisiejsza „młodzież” jest zdecydowanie bardziej narażona na niepłodność niż pokolenie urodzone w latach ’70 czy ’80.
No właśnie ta przyczyna wcale nie była taka jasna i jednoznaczna. Żona miała PCO, ja generalnie całkiem dobre plemniki, by się udało. A jednak się nie udawało. A nasze starania pod okiem już specjalistów trwały wiele miesięcy. Mieliśmy też za sobą ciążę pozamaciczną.
Dla kobiety to dramat. I prawdą jest, że nawet najbardziej kochający mąż nie jest w stanie w stu procentach poczuć tego, co czuje kobieta – zwłaszcza gdy dostaje iskierkę nadziei, która szybko okazuje się krótką zapałką. Być obok – dać się jej oprzeć, a czasem i walnąć słowem, dawać poczucie, że to wspólna droga, że nie jest sama, że nie jest gorsza… – to bardzo ważne, by mężczyzna potrafił być w tej walce, a nie tylko bywać na wizytach i koniecznych badaniach. Niepłodność przenosi się do domu i bardzo chce skomplikować także obszar emocji. Wiem, że moją żonę kosztowało to wiele cierpienia – czasem być może niewypowiedzianego, przemilczanego. Ludzie, którzy się kochają i wiedzą, że to dla obojga bardzo ciężkie doświadczenie, często nie chcą obarczać się nawzajem dodatkowym przygnębieniem.
My jednak potrafiliśmy i rozmawiać, i milczeć razem. Razem – to klucz do szczęścia.
In vitro braliśmy pod uwagę od momentu, kiedy dowiedzieliśmy się o niepłodności i konieczności leczenia. Jak każda para, chcieliśmy jednak spróbować najpierw czysto naturalnych metod zanim dojdziemy do etapu in vitro.
Nie miałem i nie mam nadal żadnych wątpliwości moralnych czy religijnych co do tej metody zapłodnienia. W moim światopoglądzie niepłodność to taka sama choroba jak inne – a więc wymaga leczenia. In vitro traktuję jako leczenie i nie mieszam do tego religii czy jakichkolwiek innych poglądów. To jest metoda zapłodnienia mająca pomóc kochającym się ludziom zostać rodzicami. To najczęściej wybór między mieć dziecko, a nie mieć dziecka. Dla nas wybór był oczywisty.
Z punktu widzenia faceta jest to rzeczywiście moment, w którym może nastąpić zwątpienie w siebie. Wokół koledzy mają dzieci z naturalnego poczęcia. I gdzieś jest ta cząstka zachwianej dumy, męskości, poczucia własnej wartości.
Pojawia się pytanie: Jak to? Ja, samiec alfa, silny, sprawny, a muszę korzystać z medycyny, żeby mieć dziecko? Osobiście nie przeżywałem kryzysu, ale zadawałem sobie kilka razy podobne pytania. I warto sobie na nie szczerze odpowiedzieć: czy ważniejsza jest moja męska duma, czy szczęście rodziny i dziecko. Myślę że odpowiedź jest jednoznaczna.
Zwątpienie pojawiało się wiele razy. Dzisiaj wiem, że jest nieodłączną częścią leczenia niepłodności. To są nadzieje, które pojawiają się co miesiąc podczas starań. I zwątpienie oraz rozpacz, gdy kolejny raz się nie udało. Szczególnie dotyczy to psychiki kobiety – długotrwały stres, emocje, ciężkie leczenie – ciągłe zastrzyki, lekarstwa, badania. Zostałem wychowany tak, że to facet w związku musi być tym, który wspiera, bierze na siebie wsparcie dla swojej partnerki. Tak – facet musi się trzymać. Bo trudno, żeby trzymała się żona, która doświadcza tego wszystkiego na swoim organizmie i jeszcze wspierała faceta. Powtarzam, niepłodność to sprawa związku, a nie tylko jednego z partnerów. Również wtedy, gdy medyczna przyczyna leży po stronie kobiety.
Nas akurat niepłodność zbliżyła, naprawdę przechodziliśmy przez wszystko razem. Ale masz rację – to bardzo trudny czas dla związku. Przychodzi moment, w którym wszystko zostaje podporządkowane tylko temu. Badania, leczenie, starania, czekanie, jedna kreska… i znów badania, zastrzyki i tak w kółko. Jeśli uda się przy pierwszych podejściach, to narodziny dziecka w jakiś sposób stłumią te złe emocje. Ale jeśli pary starają się wiele lat? Mogę tylko takie pary podziwiać, bo wiem, jaki to koszt emocjonalny. Nie znam par, które z tego powodu się rozeszły, ale mogę sobie taką sytuację wyobrazić. I nie pokusiłbym się o ocenianie tego, bo wiem, jak trudna to sytuacja dla wielu osób. Ale też myślę, że jeśli para przechodzi przez to wspierając się, widząc i rozumiejąc swoje emocje, to nie będzie miejsca na zdradę czy romans.
Im dłużej rozmawiamy, tym bardziej widzę, że jesteśmy szczęściarzami z żoną… Mamy fantastyczną rodzinę, która nas wspierała w naszych staraniach. I życzę tak każdemu, choć wiem, że niepłodność to także osamotnienie – rodziny nie zawsze rozumieją problem. Tak samo przyjaciele. Nasi wiedzieli o naszych staraniach i również trzymali kciuki. Ja nigdy nie miałem problemu z tym, żeby mówić o staraniach czy o in vitro otwarcie. Jeśli ktoś ma z tym problem, to jego sprawa, a nie moja, to świadczy tylko o osobie, której światopogląd czy religia są ograniczone do widzenia czubka własnego nosa i braku empatii i zrozumienia. Nie zdarzyło mi się spotkać z komentarzem „poniżej pasa”, ale gdyby tak było to… cóż, lepiej że tak się nie zdarzyło (śmiech).
Upragniona ciąża była po ponad dwóch latach starań i kilku podejściach do in vitro.
A cóż można wtedy czuć? Radość, ulga, niepokój. Radość, bo w końcu są dwie kreski. Ulga, bo to koniec zastrzyków. Niepokój, bo… co przyniesie przyszłość, czy żona donosi ciążę. Czy będzie syn czy córka. Mnóstwo pytań. I na każde odpowiedź dopiero przed nami.
A czy można się nie bać po tylu staraniach i stracie już jednej ciąży…?
Chyba jak większość facetów miałem od razu zakodowane, że to będzie (powinien być?) syn. Nie wiem, czy mamy to w genach, ale gdy rozmawiałem z moimi kolegami, to myśleli podobnie przy pierwszym dziecku. Chyba jednak mamy to w genach (śmiech).
Przy porodzie oczywiście byłem – to jedna z tych najpiękniejszych rzeczy, jakie mogą się przytrafić mężowi, ojcu, facetowi w życiu.
Ojcostwo to radość, to codzienne przeżywanie czegoś nowego, to dawanie siebie dziecku w każdej chwili. To nieprzespane noce, które miło wspominasz po latach, to radość z pierwszego spojrzenia, uśmiechu i ząbka. To niesamowite uczucie pełne emocji.
Ojcostwo to również wielka odpowiedzialność, zaangażowanie, zaufanie. Przyjaciel kiedyś mi powiedział, że wszystko się zmieni, gdy urodzi mi się syn. Nie wierzyłem. Myślałem, że będzie prawie tak samo, może tylko trochę więcej obowiązków. Bardzo się myliłem. Cieszę się z tego, że się myliłem, a on miał rację.
Kiedyś przeczytałem, że prawdziwy mężczyzna potrafi tańczyć tango, zna jedną sztukę walki i przynajmniej jeden język obcy. A do tego dodałbym, że wspiera swoich bliskich, szanuje innych, jest otwarty na idee i różnorodność, dzieli się dobrem i potrafi gotować…(śmiech). Postaram się przekazać tę wiedzę synowi.
Nie ustawajcie w marzeniach i staraniach… I korzystajcie z opieki i wsparcia fachowców. A najważniejsze – bądźcie razem.