„Nie poddawaj się nigdy, nawet gdy myślisz, że nie dasz rady iść dalej” Nikolett o trudnej drodze do rodzicielstwa

Walka z niepłodnością to nie tylko mnóstwo badań, setki tabletek i zastrzyków. To też smutek, poczucie przemijającego czasu i lęk o przyszłość. Taką drogę do rodzicielstwa przeżyli Nikolett i jej mąż, dziś szczęśliwi rodzice 5-miesięcznej Amelki! W wywiadzie Nikolett opowiedziała nam, co jej pomogło na tej wyboistej ścieżce.

Nikolett, w którym momencie zorientowałaś się, że Wasze starania o dziecko nie będą proste?

Informacja ta trafiła nas jak grom z jasnego nieba w styczniu 2018 r. Szwagierka w październiku 2017 r. powiedziała na rodzinnej imprezie, że spodziewa się dziecka. Wtedy zaczęły się pytania od rodziny męża, kiedy u nas pojawi się potomstwo (szwagierka jest od nas o 4 lata młodsza). Wtedy też pomyślałam, że czas wziąć sprawę w swoje ręce, bo miesiące i lata lecą, kolejne bezowocne cykle za nami i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić.

Ale może jeszcze trochę naszej historii sprzed tej rodzinnej imprezy. Wydarzenia te mogą odpowiedzią na pytania, dlaczego dopiero wtedy pomyślałam, że możemy potrzebować pomocy.

Poznaliśmy się sierpniu 2013 roku. Rok później zaręczyny, po kolejnym roku ślub. To było w 2015 roku, mieliśmy wtedy po 29 lat. Przed ślubem już pojawiał się temat dziecka, ale wtedy to ja nie chciałam. Chciałam, żeby było po kolei: Najpierw ślub, potem dziecko.

Po ślubie odstawiłam tabletki antykoncepcyjne. Poszłam do mojego ówczesnego ginekologa. Powiedziałam, że odstawiłam tabletki, że chcemy zacząć starać się o dziecko i że chciałabym zrobić badania (typu hormony – niedużo więcej wiedziałam wtedy o badaniach w kierunku ciąży czy też niepłodności, był to dla mnie bardzo odległy wtedy temat). Pytałam, czy po braniu tabletek nie trzeba zrobić przerwy, przyjmować innych leków itp. Odesłał mnie z kwitkiem mówiąc, że dopiero zaczynamy starania, że mam brać kwas foliowy i na pewno się uda.

Minął miesiąc, dwa, trzy, a dwóch kresek na teście nie było. W październiku 2015 roku uszkodziłam sobie kolano i zostałam zapisana na artroskopię na marzec 2016. Odłożyliśmy więc starania na czas po operacji i rekonwalescencji. Jak już doszłam do siebie i mogłam normalnie funkcjonować – po około pół roku od operacji – zmieniłam ginekologa. Miałam prywatny pakiet medyczny w pracy, więc nie musiałam czekać w kolejce na NFZ.

Chodziłam do (tak mi się wydawało) dobrego lekarza, który niestety również oprócz przepisywania mi Duphastonu i robienia jednego USG w miesiącu nie robił nic – a nazywał to wielkimi słowami monitorowaniem cyklu. W 2017 r. zdecydowaliśmy się na kupno mieszkania, więc i to nas trochę pochłonęło.

I tak monitorowałam się tylko u doktora i płakałam co miesiąc, gdy przychodziła miesiączka. A doktor po kilku miesiącach nie zmieniał nic w zaleceniach czy też nie zlecał badań.

Po wspomnianej wcześniej rodzinnej imprezie, trafiłam z polecenia znajomej do ginekolog w przychodni przyszpitalnej na Karowej. Tam dr Monika Grymowicz skierowała mnie na badanie cyklu (3 dni na początku cyklu i 2 na końcu). Zleciła również badania nasienia męża (jako pierwsza lekarka na naszej drodze w ogóle o tym wspomniała). Z wynikami mieliśmy się do niej zgłosić w styczniu 2018 roku.

Co stało na przeszkodzie Waszym marzeniom o dziecku?

W styczniu 2018 r. odebraliśmy wyniki nasienia męża. Już okiem laika nie wyglądały najlepiej, a pani doktor tylko potwierdziła nasze przypuszczenia. Mała ilość plemników, bardzo słaba ich budowa i ruchliwość.

Skierowała nas do kliniki leczenia niepłodności. Od wstępnej diagnozy do pierwszej wizyty w klinice minęły 3 miesiące. Przeszliśmy w tym czasie kryzys w małżeństwie. Jednak nasze uczucie i chęć posiadania dziecka wygrały. Nie było łatwo, ale w końcu, w marcu 2018 r. trafiliśmy do Klinika Leczenia Niepłodności Invimed w Warszawie. Dostaliśmy skierowania na szereg badań – hormony, kariotypy, CFTR, test HBA. Tutaj wszystko było w normie, więc doktor skierował nas do androloga, dr Piotra Dzigowskiego. Leczenie u pana doktora trwało około roku. Wpierw walczyliśmy z bakteriami, które wychodziły w posiewach nasienia. Jak zwalczyliśmy jedną, pojawiała się inna. Przez około pół roku mąż był non stop na antybiotykoterapii. Po pół roku udało się zwalczyć bakterie i można było się zająć wyrównaniem poziomu hormonów męża (testosteron, LH, FSH, TSH).

Koniec marca/początek kwietnia 2019 dostaliśmy zielone światło do podejścia do in vitro.

Dzięki czemu w końcu się udało?

Leczenie niepłodności i starania o dziecko u leczących się par rządzą się własnymi prawami. „Udało się” może być kilka na drodze. Naszym pierwszym „udało się” było zielone światło do podejścia do IVF, bo w styczniu 2018 r. nawet to stało pod wielkim znakiem zapytania.

Kwiecień 2019: nasze pierwsze podejście do in vitro. Test ciążowy. Beta pozytywna, jednak doktor mówi, żeby się nie nastawiać, bo nie za wysoka ta beta. I rzeczywiście, kolejne badanie krwi potwierdziło, że się nie udało. Przeżyliśmy to bardzo. Szczególnie, że dużo osób wiedziało o podejściu… ich pytania i telefony wcale nie pomagały.

Nie poddaliśmy się jednak, poszliśmy za ciosem i w kolejnym cyklu podeszliśmy do kolejnego transferu mrożonego zarodka. W tym przypadku beta nawet nie drgnęła.

Odpoczęliśmy chwilę i po wakacjach podeszliśmy do kolejnego transferu. Tym razem zdecydowaliśmy, że o kolejnym podejściu będą wiedzieli jedynie nasi rodzice. Nawet rodzeństwo nie wiedziało. Mieliśmy jeszcze zamrożone komórki jajowe, plus świeże nasienie. Beta pozytywna i rosła. Udało się!

Cieszyliśmy się bardzo. Powiedzieliśmy rodzeństwu. Gumiś (bo tak nazwaliśmy nasze maleństwo) niestety dołączył do grona aniołków w październiku 2019 roku – poronienie w 8 tygodniu, ciąża zatrzymana na 6 tygodniu.

Nie potrafiłam sobie poradzić z tą stratą. Płakałam, nie spalam po nocach. Do pracy wróciłam dopiero na początku grudnia, bo wcześniej nie byłam w stanie. Lekarz nie widział „problemu”. Powiedział, że tak się czasem zdarza.

Wszelkie badania po poronieniu robiłam na własną rękę. Wyszedł m.in. wysoki poziom homocysteiny oraz mutacje PAI-1 i MTHFR. Doczytałam w internecie, że przy tych wynikach muszę brać metylowany, a nie zwykły, kwas foliowy oraz że ciąża powinna być obstawiona heparyną.

W styczniu 2020 roku podeszliśmy do drugiej procedury, transfer niestety nieudany. Zdecydowaliśmy się na zmianę kliniki. Trafiliśmy do Gamety, do dr Szymusik.

Niestety pojawiła się wtedy pandemia COVID-19, więc i na pierwszą wizytę w klinice musieliśmy czekać dość długo. We wrześniu 2020 roku pani doktor wykonała pierwszy transfer, niestety nieudany. Zostały nam 2 zarodki, jednak pani doktor podniosła tabliczkę ze znakiem „Stop” i skierowała nas do immunologa.

Tak trafiliśmy do Łodzi do doc. Paśnika. Pierwsza wizyta odbyła się w lutym 2021 roku. Dostaliśmy skierowania na badania: KIR-y, test CBA, cytokiny itp. Z wynikami wróciliśmy do docenta, który zaproponował szczepienia limfocytami męża. Ponieważ nasze wyniki nie były tragiczne, miały być 2 szczepienia, a trzecie już w ciąży. Pojechaliśmy na wakacje, a następnie zdecydowaliśmy się na jesieni na szczepienia. Dwa szczepienia, potem transfer.

Beta pozytywna, rośnie, jest bicie serduszka. Umówiliśmy się więc na trzecie szczepienie. 2 tygodnie później kontrola w Gamecie. Serduszko Ananaska zatrzymało się w 8 tygodniu, czyli mniej więcej wtedy jak jechaliśmy na szczepienie do Łodzi. Było to w grudniu 2021 r., a Boże Narodzenie zbliżało się wielkimi krokami. Tydzień przed świętami nastąpiło poronienie. Fizycznie dużo gorsze niż pierwsze, psychicznie chyba zniosłam je lepiej. Nie brałam żadnego wolnego w pracy, powiedziałam tylko mojej szefowej, co się stało.

Za namową doktor Szymusik wróciliśmy po naszą ostatnią śnieżynkę po nowym roku. Luty 2022 r. Transfer, pozytywna beta (21.02), rosła. Umówiliśmy się do Łodzi na szczepienie dopiero na 9/10 tydzień. Jeszcze dzień przed podróżą jechałam na USG sprawdzić, czy wszystko w porządku. Każda kolejna wizyta była dla mnie bardzo ciężka, niepewna, przerażająca, targały mną skrajne emocje. Kwiecień – pierwsze badania prenatalne. Wszystko w porządku. W tym wyjątkowym dniu na badaniu USG, ponieważ mąż nie mógł, towarzyszyli mi rodzice.

Po tym badaniu podzieliłam się nowiną z rodzeństwem. Dzień po badaniu znowu strach, bo pojawiło się krewienie. Szybko do szpitala na USG – wszystko w porządku, ale dostałam L4 na tydzień i przykaz odpoczynku. Wróciłam jeszcze do pracy do lipca. Było to 9 miesięcy strachu, obaw, łez szczęścia, niedowierzania i lęku. Taka była moja codzienność. Przed każdym USG martwiłam się, czy wszystko ok, mimo że miałam w domu detektor tętna i nawet jak już czułam ruchy maleństwa, czułam niepewność.

UDAŁO SIĘ – 21.10.2022 o 15:47, dokładnie 8 miesięcy po pozytywnej becie i tydzień przed terminem, siłami natury na świat przyszła nasza córeczka Amelka. Nasza szczęśliwa siódemka. 7 rok małżeństwa, 7 lat starań i 7 transfer. Amelka przyszła na świat dzień przed Gumisiową rocznicą, myślę, że to również nie był przypadek.

Co w niepłodności było dla Ciebie najtrudniejsze, a co dało Ci największą siłę?

Przede wszystkim myślę, że nie możemy tu mówić o czasie przeszłym. Niepłodność była, jest i zawsze będzie z nami. Trudna była na pewno akceptacja na samym początku, trudna jest bezradność. Ciężko też znaleźć lekarza, specjalistów, którym możesz zaufać. Takich, którzy dają poczucie, że liczysz się Ty, a nie statystyka. Którzy Cię wysłuchają, zlecą badania spersonalizowane na twój przypadek. Którzy cierpliwie wysłuchają i rozwieją Twoje wątpliwości.

Ciężka jest walka z czasem, lata lecą, my się starzejemy, a nasze marzenie się nie spełnia.

Jest, a raczej tutaj rzeczywiście w czasie przeszłym, był to czas, który zweryfikował nasze relacje. Zarówno małżeńskie, a także, a może przede wszystkim, przyjaciół i znajomych. Teraz wiemy dokładnie, komu możemy ufać, kto jest obok nas i kto mimo wszystko jest z nami.  To właśnie nasi najbliżsi, rodzina i przyjaciele dawali nam siłę. Siłę, by podnieść się i walczyć dalej. Po kolejnym upadku, poprawiałam koronę i walczyłam dalej. Czytałam, szukałam, wchodziłam oknami tam, gdzie drzwi były zamknięte.

Bardzo dużo zawdzięczam również warsztatom Sylwii Bentkowskiej, jak i jej samej. Z Sylwią poznałyśmy się w grudniu 2017 roku. To był mój początek drogi. Od tamtej pory zarówno warsztaty, jak i grupa na FB jest nieodłączną częścią naszej walki.

>> Dołącz do zamkniętej grupy “Obudź w sobie życie”.

Doczekaliście się córeczki, ma teraz 5 miesięcy. Co powiedziałabyś innym dziewczynom, które zmagają się z niepłodnością?

Od czasu pierwszych warsztatów zawsze jest ze mną w portfelu karteczka, którą wylosowałam z hasłem: „Nie poddawaj się nigdy, nawet gdy myślisz, że nie dasz rady iść dalej”. I to jest moja pierwsza rada.

Po drugie, zawsze słuchajcie swoich intuicji. Nie ma głupich pytań, obaw. Nie bójcie się pytać – lekarza, położnej, pielęgniarki, na grupie. Walczcie o swoje.

Po trzecie, mamą można zostać na różne sposoby. My również rozważaliśmy adopcję, gdyby ten ostatni transfer się nie udał. Na świecie jest bardzo dużo maluszków szukających kochających rodziców i ciepłego domu.

I po czwarte, i może a nawet na pewno najważniejsze: PAMIĘTAJ, ŻE JESTEŚ KOBIETĄ I W TWOIM ŻYCIU TY JESTEŚ NAJWAŻNIEJSZA. Niestety w niepłodności często zapominamy i zatracamy siebie. Pamiętajcie, by znaleźć czas dla siebie by poczuć się dobrze, by poczuć się kobietą. Rozpieszczajcie się i czujcie się z tym dobrze.