Nasze wnuki z in vitro. Nam też nie było łatwo przejść przez niepłodność dzieci

„Dobrze, że o in vitro i niepłodność pyta pani nas, dziadków – tak niewiele się mówi, że dla nas to też ciężki czas i cierpienie, gdy patrzy się na nieszczęście swoich dzieci” – mówi Beata, babcia 3-letniego Janka, który począł się dzięki metodzie zapłodnienia pozaustrojowego. Gdyby nie metoda in vitro, wiele babć i dziadków nie świętowałoby Dnia Babci i Dziadka. Dla wielu z nich było jednak trudne, by zrozumieć, co przeżywają ich dzieci, a jeszcze trudniej – zaakceptować ich decyzje.  

„Nie sądziłem, że powiedzenie tego wszystkiego będzie tak uwalniające. Jakbym się wyspowiadał przed panią” – śmiał się po naszej rozmowie Staszek, który 1,5 roku temu został dziadkiem Klary. „Dobrze, że o in vitro i niepłodność pyta pani nas, dziadków – tak niewiele się mówi, że dla nas to też ciężki czas i wielkie cierpienie, gdy patrzy się na nieszczęście swoich dzieci” – to z kolei słowa Beaty, babci 3-letniego Janka.  Dla Janusza i Ewy, podobnie jak dla Staszka i Eli, niepłodność ich dzieci to był z kolei test na otwartość, ale i tolerancję ponad światopoglądem – im było najciężej mówić o tym, jak się czuli, zanim na świat przyszedł mały Ignaś. Wszyscy moi rozmówcy są jednak zgodni, że pojawienie się wnuków rozświetliło wiele mroków rodzinnych i wniosło na nowo powiew radości i szczęścia.

Staszek i Ela, dziadkowie 1,5-rocznej Klary

Gdybym mógł, cofnąłbym ten czas nieporozumień… Jestem szczęśliwy, że Klara jest moją wnuczką – chyba oczy ma po babci.

O niepłodności nie wiedzieliśmy absolutnie nic, zanim nie pojawiła się w naszej rodzinie. Nasza świadomość na ten temat ograniczała się raczej do zasłyszanego słowa bezpłodność i kojarzyła raczej z impotencją mężczyzny. Nie chciało nam się wierzyć, że nasza jedyna córka w wieku niespełna 30 lat może być na etapie wczesnej menopauzy, a jej mąż, młody mężczyzna – może mieć słabe nasienie. Gdy się pobrali, liczyliśmy, że szybko pojawią się dzieci – że nie ma na co czekać, zwłaszcza że dostali od nas mieszkanie, oboje mieli świetne prace, nie musieli – jak to się mówi – zabezpieczać sobie przyszłości. Bardzo chcieliśmy mieć wnuki – w liczbie mnogiej, bo sami żałowaliśmy, że nie mamy więcej dzieci. No ale mijały lata, a wnuków, jak nie było, tak nie było. Do pewnego momentu byliśmy „wyrozumiali”, ale potem…

Staszek: Przyznaję, że to ja najbardziej dałem im się we znaki. Był taki moment, że wypomniałem im rodzicielską hojność i to, że mają wszystko, o czym marzą młodzi ludzie na starcie, a oni tak lekko – tak mi się zdawało – schodzą z tematu powiększenia rodziny: a to, że chcieliby trochę świata zobaczyć, a to, że się starają, ale nic na siłę, a to, że „tato, w swoim czasie”, a to jakieś żarty, których nie rozumiałem na temat trenowania plemników.

Ela: Dziś wiemy, że oni sami nie potrafili się pogodzić z tym, że nie mogą mieć dzieci w sposób naturalny. Było im wstyd, czuli strach przed niezrozumieniem… Bo rzeczywiście nie rozumieliśmy. Zdecydowali się nam o tym powiedzieć po pierwszej nieudanej próbie in vitro – córka nie wytrzymała, gdy Staszek powiedział, że są niewdzięczni i samolubni. Żałował tego, ale słowa się wylały… Byliśmy w szoku. Oboje nie potrafiliśmy powiedzieć słowa. Bo co tu mówić, jak zewsząd tylko słychać, że in vitro to eksperyment – dziecko z probówki.

Staszek: Mój brat jest księdzem – nie mogłem sobie wyobrazić, że mógłbym mu powiedzieć, że jego bratanica stara się o dziecko z in vitro. My jesteśmy konserwatywnie wychowani – to swoją drogą wielkie cierpienie.

Ela: Okropne były te rozmowy, w których próbowaliśmy wybić im z głowy te sztuczne metody. Że muszą do normalnego lekarza pójść, że może jakieś zioła, leki, może więcej powinni seksu uprawiać. Raz jedno, raz drugie dzwoniło do naszej córki. W końcu przestała odbierać telefon – unikali wizyt. Pamiętam, jak zięć zadzwonił do męża i powiedział, że nigdy nie zrobi czegoś takiego swojej córce, że nie odtrąci, gdy będzie miała taki czy inny problem. Że jeśli będzie ją miał, a pragnie tego najbardziej na świecie, pierwszy jej powie, że może na niego liczyć, cokolwiek by się działo. I że niczego od nas nie potrzebują. Płakał. To chyba było najmocniejsze doświadczenie – ten dwumetrowy facet, silny, przystojny, inteligentny… płakał jak dziecko.

Nie mieliśmy pojęcia, że próbują jeszcze raz. Przez pół roku nie słyszeliśmy się. Trochę temat ucichł. W międzyczasie przyjechali do nas znajomi z Gdańska, ludzie w naszym wieku – trzy córki, pięcioro wnucząt. Przy zakrapianej kolacji temat więc powrócił, bo padło pytanie o nasze wnuki. Staszek trochę pod wpływem trunków powiedział im o naszym „problemie”. I… to był przełom. Bo gdy usłyszeli o in vitro – najpierw zamilkli, a potem Janka, moja przyjaciółka, powiedziała wprost: I co z tego, że z in vitro?! Nasza Hania też tak się poczęła – wspaniała, cudowna, szczęście największe. Normalna dziewczynka, inteligentna, bystra, oczko w głowie dziadka.

Staszek: No powiem pani, że zbaranieliśmy, bo wydawało nam się, że po pierwsze to ludzie o poglądach podobnych do naszych, a po drugie – nic nie wiedzieliśmy o ich sytuacji.

Ela: Bo o takich sprawach się nie rozmawia. Faktem jest, że to spotkanie wiele zmieniło. Dzwoniłam potem do Janki, żeby porozmawiać z nią na ten temat. Rozumiała nas, bo sami podobnie to przeżywali, ale powiedziała, że jedyne, czego potrzebują nasze dzieci, to oparcia i akceptacji, nawet jeśli do końca czegoś nie rozumiemy. I że to coś pięknego, gdy bierze się na ręce pierwszą wnuczkę – nie ma znaczenia, co było przed, bo to mały człowiek, który potrzebuje i rodziców, i dziadków. Cud narodzin jest taki sam!

Staszek: To Ela zadzwoniła do dzieci. Poprosiła, żeby przyjechali, że chcemy porozmawiać – na spokojnie. Odmówili, bo mieli jakieś zajęcia. Po ponad dwóch tygodniach zadzwonił zięć i zapytał, czy nadal zaproszenie aktualne. Przyjechali – nieco spięci, ale jacyś tacy szczęśliwsi. A może my byliśmy bardziej otwarci. Długo rozmawialiśmy, trochę dopytywaliśmy o szczegóły tej niepłodności, czy coś dalej robią. Ale też o tym, jak w pracy, czy na wakacje jadą…

Ela: I tu córka powiedziała, że nie jadą, bo… jest w ciąży. Nie zapomnę, jak oczy Staszka zrobiły się w sekundę szklane i jak nie potrafił ukryć pod wąsem ust wykręcających się w uśmiech. Proszę nam wierzyć, że to był i szok, ale i taka ogromna radość, że trudno ją opisać. Już wtedy nie miało znaczenia, czy zaszli w ciążę naturalnie, czy z in vitro – w tamtym momencie liczyło się tylko to, że nasze dzieci zostaną rodzicami, a my dziadkami. Coś wspaniałego.

Staszek: Gdybym mógł, cofnąłbym ten czas nieporozumień. Mamy mądre i wyrozumiałe dzieci, które nie wypomniały nam potem tych głupot, które im mówiliśmy. Powiedzieli, że Klarka poczęła się dzięki pomocy medycznej, ale ja dziś nie mam z tym żadnego problemu. Widzę ich szczęście i widzę tę małą dziewczynkę i sam jestem szczęśliwy, że jest moją wnuczką – chyba oczy ma po babci. Zdrowa, śliczna, uśmiechnięta. Niech rośnie zdrowo, a nam nie zabraknie zdrowia, by być przy niej i wspierać ją, kochać, rozpieszczać jak najdłużej.

Beata, babcia 3-letniego Janka

My też przeżywamy ten brak – nie tylko dlatego, że chcemy mieć wnuki, ale dlatego, że cierpią nasze dzieci! Mój wnuczek to złoty chłopczyk, choć i łobuziak.

Gdy czytam te wszystkie informacje, a raczej dezinformacje, na temat in vitro i niepłodności, to nóż mi się w kieszeni otwiera. Jak można w XXI wieku, w Polsce, czyli kraju, w którym wartość rodziny jest tak ważna, w którym tak mocno „troszczy się” o przyrost demograficzny, głosić, że in vitro to zło?! Jak można zabierać finansowanie na leczenie, które dla milionów par w Polsce oznaczałoby szansę na powiększenie rodziny i szczęście. Jakie zło?

Zło przemawia przez tych, którzy bez doświadczenia cierpienia niezamierzonej bezdzietności, komentują i doradzają, co zrobić, by to dziecko mieć. Jestem babcią cudownego chłopca, którego by nie było, gdyby nie metoda in vitro. Nikt nie wie, przez co przechodzą młodzi ludzie, którzy muszą się zderzyć nie tylko z chorobą, jaką jest niepłodność, ale także z betonowym murem społecznym, z utrudnieniami, z brakiem dostępu w ramach NFZ do pełnego leczenia, a pełne, to znaczy takie, które w sytuacji ostatecznej  daje możliwość podjęcia decyzji o zapłodnieniu pozaustrojowym. Skąd brać na to pieniądze?!

Moje dzieci nie chciały in vitro – starali się o dziecko przez 5 lat. To był okropnie trudny czas – także dla mnie, ich matki, a teraz szczęśliwej babci. I nie mogę powiedzieć, że wiem, co w pełni czuli – bo sama mam trójkę dzieci, ale czuję, na tyle, ile umiem sobie wyobrazić pragnienie rodzicielstwa, jak okrutnym doświadczeniem były spotkania rodzinne, podczas których rodzeństwo ogłaszało powiększenie się rodziny. Jak trudne musiało być patrzenie na dorastające siostrzenice i bratanków. Od zawsze miałam z córką dobre relacje, ale niepłodność zamknęła ją w sobie. Nie chciała rozmawiać, unikała spotkań, znikała z życia. Wspierałam ją, jak umiem, zapewniałam, że może na mnie liczyć, że pomogę, jeśli zdecydują się na in vitro, a nie będą mieli możliwości dofinansowania. Oni płakali, i ja razem z nimi.

Dobrze, że pani pyta o to właśnie dziadków. My też, naprawdę, przeżywamy ten brak – nie tylko dlatego, że chcemy mieć wnuki, ale dlatego, że cierpią nasze dzieci! I doskonale wiem, że są tacy ludzie, takie rodziny, gdzie temat in vitro to tabu. Myślę, że wciąż za mało o tym się mówi, ale dopóki będziemy mieli taki rząd, jaki mamy, nic się nie zmieni, musimy więc odważnie głośno mówić, że dzieci z in vitro są cudowne – bo takie same, jak każde inne dziecko.

Mój Janek to złoty chłopczyk, choć i łobuziak. Gdy córka z zięciem zdecydowali się na in vitro, powiedziałam, że jestem najszczęśliwsza na świecie – już wtedy! Mocno wierzyłam, że się uda. Nie udało się. Proszę wierzyć, że płakałam dwa dni niemal non stop. Udało się za drugim podejściem. Ciąża była trudna, ale gdy mały pojawił się na świecie, nie tylko dostałam najpiękniejszy prezent w postaci wnuka, ale i odzyskałam córkę. To niesamowite, jak macierzyństwo, którego się pragnie, a o które trzeba tak mocno się starać, przywraca chęć do życia.

Jeśli mogę coś powiedzieć innym rodzicom dorosłych dzieci, które mają problem z zajściem w ciążę, to to, by byli dla nich wsparciem: tu nie trzeba doradztwa, jak robić dzieci czy komentarzy „za naszych czasów było inaczej…”.

Żyjemy tu i teraz, nie jest łatwo pod każdym względem, ale mamy dostęp po nowoczesnej medycyny, mamy dobrych lekarzy, wspierajmy i dodawajmy motywacji, by nasze dzieci z tego korzystały. Dzieci z in vitro? Co z nimi nie tak? Jestem dumną mamą i dumną babcią. Jestem przeszczęśliwa! I takiego szczęścia życzę każdemu!

Janusz i Ewa, dziadkowie 5-letniego Ignacego

Dziś mamy wspaniałego wnuka Ignacego, który niczym nie różni się od pozostałych dzieci. Dziś nie myślimy o tym, jak powstał.

My już jesteśmy starzy, nie przesadza się starych drzew. Wciąż trochę trudno nam mówić, że in vitro jest wspaniałe. Ale dziś już na pewno nie powiemy, że jest złe i nikogo nie będziemy przekonywać do swoich poglądów. Na starość nieco otworzyliśmy się na świat – dzięki naszym dzieciom, a konkretnie naszej najmłodszej córce, którą mieliśmy dość późno.

To był trudny czas, gdy nie mogli mieć potomstwa. Nam się wydawało, że to naturalna kolej rzeczy – pozostałe dzieci nie miały z tym problemu, doczekaliśmy się piątki wnucząt, dwie wnuczki są już dorosłe. I tak, często podawaliśmy za przykład nasze pozostałe córki i zięciów: oni mogli, wy też możecie. Rozmowy przy różnych okolicznościach toczyły się o dzieciach i o rodzinnym życiu. To, co dla nas było normalne i oczywiste, dla naszej najmłodszej córki było źródłem cierpienia i problemów.

Gdy powiedziała, że ma endometriozę (Janusz, dopytał, czy tak to się nazywa) – nie wiedzieliśmy, o czym mówi. Bolesne miesiączki u kobiety to w naszych czasach normalne zjawisko. A tu pojawiła się konieczność operacji – jednej, drugiej – martwiliśmy się o nią bardzo, ale wciąż nie traktowaliśmy tego, jako wskazania do jakiegoś in vitro. Nie sądziliśmy, że doświadczymy tego w naszej rodzinie. Oboje mieliśmy poczucie, że to coś sztucznego, niebezpiecznego – nie potrafiliśmy sobie wyobrazić ani tego, jak to się robi, ani jak będzie rozwijało się dziecko – czy nie będzie miało problemów zdrowotnych, wad, czy… będzie normalne. Trudno nam o tym mówić – bo wiemy, że rodzice powinni wspierać swoje dzieci, tymczasem my się wycofaliśmy. Do końca nie wiedzieliśmy, że córka stara się o dziecko przez in vitro. Zdecydowaliśmy się o tym powiedzieć pani, bo dziś mamy wspaniałego wnuka Ignacego, który niczym nie różni się od pozostałych dzieci. Przytula się do nas, pięknie liczy, zaczyna czytać, jest pogodny, uwielbia babciną pomidorową. My dziś nie myślimy o tym, jak powstał. To mały, piękny człowiek, który wniósł do naszej rodziny wiele radości i z pewnością sprawił, że nasza najmłodsza córka jest bardzo szczęśliwa.

Imiona na prośbę rozmówców zostały zmienione.

 

Wysłuchała: Agata Daniluk